Ekstraklasa
Najgorsze w życiu piłkarza są podróże. Wyprawa na mecz to też stres dla każdego, kto odpowiada za dotarcie drużyny na miejsce. Bo nawet gdy wszystko wydaje się dopięte na ostatni guzik, czasem trzeba posiłkować się metrem lub taksówką, a po drodze jeszcze czają się rzeczy zupełnie nieprzewidziane.
Co się może wydarzyć w drodze na mecz?
Najświeższe doniesienia z LOTTO Ekstraklasy na PiłkaNożna.pl – KLIKNIJ!
Jak wtedy, gdy Odra z Wodzisławia jechała do Krakowa. Blisko, więc wyjechała w dniu meczu. – I przed Krakowem zepsuł się autokar – opowiadał nam Edward Socha, były dyrektor wodzisławskiego klubu. – Mecz o 17, a my o 16.10 rozłożeni na autostradzie. Dobrze, że ja podróżowałem samochodem. Prędko pojechałem do Krakowa, Zdzisek Kapka dał mi busika, wróciłem po chłopaków, upakowałem dosłownie wszystkich i dawaj na mecz. Nawet pod prąd jechaliśmy, ale zdążyliśmy.
Komediodramat: Czy leci z nami Młynarz?
Trochę obok tematu, bo nie dotyczy akurat wyjazdu na konkretny mecz, ale na turniej juniorski do Związku Radzieckiego jeszcze na początku lat 90, lecz historia związana z przekroczeniem granicy w Grodnie opowiedziana przez Tomasza Frankowskiego na łamach „Przeglądu Sportowego” jest pyszna. – Jeden z działaczy poprosił mnie, bym wziął jedną z jego toreb ze sprzętem sportowym. Wszedł celnik i pyta, co w niej mam. – Ubrania sportowe, buty piłkarskie – odpowiadam. Celnik otworzył torbę, a tam kilkaset, równiutko poukładanych spódniczek w kratkę. – To twoje? – pyta celnik. – Nie moje. – To czyje? Na szczęście działacz przyznał się, że to jego. Było trochę nieprzyjemności, ale ostatecznie celnik przymknął oko. Było dużo śmiechu, gdy wracaliśmy z obozu w Rydze. Podchodzimy do autokaru włożyć do luku bagażowego swoje torby. – Tam nie ma miejsca – tłumaczy kierowca. W środku autokaru też nie było, ponieważ stały tam dwa motory! Oprócz nich kartony z telewizorami i sprzętem AGD. Później dowiedzieliśmy się, że luki bagażowe zostały zajęte przez kanistry z benzyną, na handel.
W polskiej ekstraklasie najwięcej czasu w podróży muszą spędzać piłkarze Jagiellonii (nie przypadkiem myśląc o rozwoju futbolu na Podlasiu Michał Probierz apelował o lotnisko w Białymstoku) i Pogoni (w 2015 roku w sumie prawie 25 tysięcy kilometrów). Podróże pociągami już na dobre przyjęły się w ligowym zwyczaju, jako wygodniejsze i szybsze niż autokarowe. Samoloty to wciąż, mimo wszystko, fanaberia. Czasem kosztowna, bo lot czarterowy to wydatek rzędu 50 tysięcy.
Autokar ma swoje dobre strony, stwarza przestrzeń bardziej prywatną. Jadąc w długą drogę piłkarze Pogoni czy Jagi rozkładali w przejściu między siedzeniami materace bądź karimaty, byle tylko złapać kilka chwil snu lub po prostu odpocząć w pozycji horyzontalnej (w autokarze Jagiellonii takie miejsca nazywane są ponoć VIP-owskimi). Nie zawsze się to udawało. Jarosław Fojut, mimo że na drogę zakłada specjalne skarpety poprawiające krążenie i zapobiegające puchnięciu nóg po jednej z autokarowych podróży na niewygodnym siedzisku naciągnął mięsień w plecach, a potem ból przeszedł na nogę, i w efekcie stoper wypadł ze składu na dwa mecze.
Czasami samo życie regulowało pewne sprawy. W Polonii Bytom swego czasu do tego stopnia bywało krucho z kasą, że w czwartek przychodził zdesperowany kierowca autokaru, oznajmiając prosto z mostu piłkarzom, że skoro nie widział już wypłaty od paru miesięcy, to na mecz ich nie zawiezie.
Cofnijmy się o 36 lat. Akurat reprezentacja Polski leciała na eliminacyjny mecz z Maltą. W noc przed wylotem piłkarze lekko zabalowali, najmniej lekko Józef Młynarczyk, który do hotelu dotarł rano. Musiał zostać w kraju, choć w jego obronę na lotnisku wstawiło się czterech kolegów. Tak narodziła się opisywana tysiąc razy „Afera na Okęciu”. Ciekawe były jednak kulisy samej drogi na lotnisko ujawnione przez Stanisława Terleckiego w książce „Pele, Boniek i ja”. Bo skoro Młynarczyk otrzymał zakaz wstępu do autokaru, to do dyspozycji został tylko jeden bramkarz, Piotr Mowlik. W hotelu był co prawda trzeci – Zdzisław Kostrzewa, ale on przebywał w Warszawie tylko na badaniach i nie miał w planach lotu na mecz. W sytuacji podbramkowej asystent selekcjonera, Bernard Blaut, chciał jednak wracać do hotelu po Kostrzewę, kiedy nagle krzyknął jeden z piłkarzy… „ – Jest Zdzisiek! Stoi na przystanku autobusowym! Okazało się, że wcale nie stał, tylko… obiema rękami, by nie stracić równowagi, trzymał się znaku drogowego. (…) I już Blaut miał wyjść z autokaru po bramkarza, gdy ten zsunął się po słupku, runął na ziemię i… zasnął. (…) Władek Żmuda palnął w kierunku Blauta: – Trenerze, to może jednak wrócimy po Młynarza…”
Serial: Czyli Neverending story
Londyn jest w świecie piłkarskiej logistyki lokacją z pogranicza serialu i dramatu. Dla wielu futbolowych person pozostaje koszmarem ciągnącym się dłużej niż niejeden brazylijski tasiemiec. Do grona ofiar zalicza się Louis van Gaal. W końcówce ubiegłego sezonu, kiedy Holender walczył o utrzymanie posady na Old Trafford, przekonał się o tym dwukrotnie. Nie po raz pierwszy w karierze.
Dokładnie 10 kwietnia autobus z drużyną Czerwonych Diabłów na pokładzie utknął w korku w drodze na stadion Tottenhamu w północnym Londynie. Początkowa godzina rozpoczęcia zaplanowanego na 16.00 meczu na White Hart Lane była kilkukrotnie przesuwana, ostatecznie kończąc na półgodzinnej obsuwie. W tym czasie zebrała się w mediach społecznościowych liczna grupa śledzących proces pokonywania kolejnych przecznic. United dotarli na stadion trzy kwadranse przed pierwszym gwizdkiem zamiast zwyczajowej godziny i dwudziestu minut. Po porażce 0:3 – wszystkie gole padły między 70. a 76. minutą – zespół powiększył stratę nad sąsiadem z City i miejscami dającymi szansę gry w fazie grupowej Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie do czterech punktów.
– Już miałem takie doświadczenie kiedy z Barceloną grałem przeciwko Arsenalowi w Champions League. Wiem jaki jest Londyn. To nie mieści się w głowie! Cały czas jeździliśmy w kółko. Niewyobrażalne, że nie możesz dojechać do miejsca, w którym musisz być. To zmieniło wszystko, nie mogliśmy zrobić niczego tak jak zaplanowaliśmy przez brak czasu – emocjonował się w rozmowie ze Sky Sports Van Gaal.
Równo miesiąc po incydencie z Tottenhamem autobus z drużyną Czerwonych Diabłów utknął we wschodniej części miasta przed meczem z West Hamem. Dla kibiców Młotów wyjątkowym, bo ostatnim w Premier League na kojarzącym się ulatującymi w niebo przed pierwszym gwizdkiem mydlanymi bańkami Upton Park. Scenariusz odcinka podobny do dziejącego się w okolicach White Hart Lane został rozbudowany o dodatkowe atrakcje. Pseudokibice West Hamu obrzucili autokar kamieniami i butelkami, hamując przejazd: oczekiwanie na dodatkowe wsparcie policji, rozróby i korki opóźniły początek meczu o trzy kwadranse do niespotykanej w PL 20.30. Efekt? Powtórka trudności wymienionych kilka tygodni wcześniej przez Van Gaala i w końcu porażka 2:3, która właściwie wyrzuciła United poza nawias Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie, a Holendra z posady. – To będzie długi wieczór dla naszych kibiców i nie wszyscy będą mogli zostać na stadionie tak długo. Naprawdę nie rozumiem dlaczego United nie mogli przyjechać na stadion o 16. Mogli to zrobić, przecież wiedzieli, że ruch będzie ogromny. Szaleństwo – przedstawiał punkt widzenia drugiej strony wiceprezes West Hamu David Sullivan.
Kino szpiegowskie: Czyli Hotel Zacisze
Żaden z niestołecznych klubów Premier League nie przylatuje do Londynu, bo dojazd z lotniska Heathrow do centrum często może zająć więcej niż lot. Najczęściej zespoły docierają do miasta koleją. Korki to jednak tylko jedna z przeciwności. Termin block-booked (w wolnym tłumaczeniu: zablokowanie rezerwacji – przyp. red.) wywołuje nie mniej nerwów. Za hasłem kryje się rezerwowanie hotelowych pokoi w terminach meczów w najbliższej okolicy stadionu przez grupy związane z drużyną gospodarzy. Nawet w metropolii skali Londynu po dodaniu do siebie odpowiedniego standardu gwiazdkowego i liczby około 18 milionów turystów odwiedzających miasto każdego roku, baza noclegowa okazuje się mało imponująca. To warunki sprzyjające dla ludzi właściciela Chelsea Romana Abramowicza, którzy kilkukrotnie już weszli do akcji, zaskakując rywali CFC…
W półfinale Ligi Mistrzów w sezonie 2011-12 The Blues rywalizowali z Barceloną. Po sędziowskich kontrowersjach, które wyrzuciły Anglików cztery lata wcześniej z rozgrywek, pokonanie Barcy było dla rosyjskiego multimiliardera sprawą honoru. Kiedy zaraz po losowaniu logistycy z Hiszpanii zaczęli organizować wyjazd, odbijali się od recepcji kolejnych hoteli w poszukiwaniu noclegu. Ludzie Abramowicza zabukowali w terminie meczu pokoje we wszystkich najlepszych lokalizacjach w bezpośredniej okolicy Stamford Bridge. FCB pozostał pięciogwiazdkowy adres oddalony o cztery mile od stadionu, tuż przy Hyde Parku i ambasadzie Stanów Zjednoczonych. Niby blisko, ale… nie w Londynie. Dojazd na 20.45 (19.45 tamtejszego czasu) to przebijanie się przez największy ruch w okolicy, gdzie każdy pojazd może zamrzeć w bezruchu przez jadącą kolumnę rodziny królewskiej lub jednej z ważnych głów kraju. Kiedy już planiści Barcy znaleźli hotel, nie mogli liczyć na wyłączność do jakiej są przyzwyczajeni w innych miejscach na świecie. Wieczór przed półfinałem Leo Messi z Danim Alvesem zostali w lobby zaczepieni przez dwóch angielskich nastolatków. Miejscowi prosili o autografy, ale wersja piłkarzy była inna. Skończyło się na krzykach Alvesa i sporej awanturze, a sprawą długo żyły brytyjskie media.
TV: Weekendowy rozkład jazdy. Zaplanuj najbliższe dnia z nami! – KLIKNIJ!
W Anglii block-booked jest powszechną praktyką. Ostatnio w Manchestrze, gdzie rządy objął wieloletni uczeń szkoły Abramowicza Jose Mourinho. Przedstawiciele United na rok z góry wynajęli w datach dziwnym trafem pokrywających się z kolejkami PL w tym sezonie wszystkie dwuosobowe pokoje w najlepszym pięciogwiazdkowym hotelu w pobliżu Old Trafford…
Horror: Zgubiony w górach
Paweł Golański w polskiej lidze rozegrał prawie 200 meczów, ale trzy sezony spędził w Rumunii. – Steaua grała z Glorią Buzau, do przejechania mieliśmy 80 kilometrów – mówi. – Nasz autokar dopadli chuligani Dinama Bukareszt. Wraz z szybą do środka wleciała cegła i oberwałem w głowę. Trzy centymetry w bok i byłaby skroń. Zalałem się krwią, karetka odwiozła mnie do szpitala, założono szwy, mecz miałem oczywiście z głowy.
Kibice to w ogóle oddzielna bajka. Kilka lat temu fani AEK Ateny wymogli na swoich piłkarzach, by ci na mecz udali się taksówkami. Setka kiboli przybyła pod hotel i nie zezwoliła na wejście do autokaru. Ich żądanie było jasne – każdy ma brać taksówkę i pędzić na stadion. Wściekłość fanów wywołała historia, która wydarzyła się kilkanaście dni wcześniej. Po kompromitującej porażce 0:6 z Olympiakosem Pireus piłkarze bali się reakcji swoich recenzentów, którzy zgromadzili się przed stadionem, czekając na ulubieńców, więc ci sprytnie zamówili taksówki i wymknęli się z obiektu.
– Jeszcze w Termalice, pomyliliśmy drogę i musieliśmy cofać na ekspresówce, innym razem wraz z całym zespołem GKS Katowice staliśmy się mimowolnymi świadkami ataku na szosie na naszych kibiców, jadących na mecz 200 metrów przed nami – mówi Dawid Plizga. – Ale najostrzej było przed meczem Polonia Warszawa – GKS. Kierowca autokaru mocno depnął na gaz, wymijał wszystkich jak leciało, aż w końcu pas mu się skończył, ponieważ był do skrętu w lewo. Zaczął hamować, ale nic to nie dało, huknął w samochód przed nami, a ten w kolejne. Ucierpiało kilka sztuk. Nikomu w autokarze nic się nie stało, tylko parę telefonów pofrunęło. Do meczu na Konwiktorskiej było ze dwie godziny, a my w Jankach czekamy na policję, zaś autokar skasowany. Na stadion dojechaliśmy taksówkami, pierwszeństwo mieli ci z wyjściowego składu, rezerwowi czekali na kolejne samochody.
Socha pracując w Górniku Zabrze pamiętał jak zimą udał się z drużyną do Szwajcarii. Po drodze zatrzymali się na siusiu. Lasy, góry i mróz trzaskający, więc trzeba było szybko załatwić sprawę i z powrotem do ciepłego autokaru. W końcu dojechali do hotelu i dyrektor zaczął rozdzielać pokoje: – Od razu sobie pomyślałem, że będę w dwójce z doktorem Moszkowiczem. Tylko gdzie on się zapodział? Chryste, złapałem samochód i dawaj w drogę powrotną. Doktora znalazłem dopiero w Sionie, gdzie dotarł nie bez problemów autostopem. Był w samej koszulce, bez dokumentów i pieniędzy, dokładnie tak, jak wysiadł z autokaru.
Komedia: Gdzie jest Fernando?
Tak zwane zguby stanowią zresztą zupełnie oddzielną kategorię. Pewnie nic nie przebije historii opowiedzianej nam swego czasu przez Wojciecha Kowalewskiego, który jadąc z zespołem Spartaka na mecz Ligi Mistrzów z Interem Mediolan zakorkował się w Moskwie. Sytuacja zaczęła się robić tak dramatyczna, że piłkarze złapali torby i na środku wielopasmowej jezdni wyskoczyli z autokaru, przenosząc się do metra, czym wzbudzili konsternację zarówno jego pracowników, jak i pasażerów. Ekipa dotarła na Łużniki, kiedy już Włosi trenowali na głównej płycie.
Rosja. Największe państwo świata jest kopalnią podróżniczych sytuacji ekstremalnych.
– Abstrakcyjnie z naszej perspektywy wygląda tam logistyka. Upiekł mi się najdłuższy, dziesięciogodzinny lot do Władywostoku. Krótszy do Tomska na Syberii z Niżnego Nowogrodu zaliczyłem, chociaż tego nie wspominam z uśmiechem. Mieliśmy lecieć samolotem JAK-42, to ten, do którego wchodzi się od tyłu. Już na lotnisku okazało się, że jeden z Brazylijczyków zapomniał paszportu i wylot opóźnił się o dobre dwie godziny. Po pewnym czasie pilot zaczął rozgrzewać silniki i kiedy już mieliśmy startować, zaczęły się dymić… Na kolejny, specjalnie ściągany z Moskwy czarter czekaliśmy kolejne godziny i do Tomska dolecieliśmy dopiero w dniu meczu nad ranem – opowiadał nam kapitan Cracovii, były piłkarz Tereka Grozny i Wołgi Niżnyj Nowogród, Piotr Polczak.
Do historii przeszedł mecz drugiego poziomu rozgrywek z 9 marca 2014 Łucz-Energija Władywostok – Bałtika Kaliningrad. Goście mieli do przebycia ponad 10,5 tysiąca kilometrów, jednocześnie cofając zegarki aż o 10 godzin! W sezonie 2014-15 drużyna z Władywostoku grając w Premier Lidze przemierzyła w sumie ponad 200 tysięcy kilometrów. Kiedy jesienią 2006 roku trójka fanów Zenitu Sankt Petersburg pokonała do Władywostoku 10 tysięcy kilometrów, w prezencie od klubu dostała nowe auto. Ich stary, 20-letni pojazd wytrzymał podróż tylko w jedną stronę…
We wspomnianej historii Kowalewskiego najlepsze było jednak co innego… – Droga na Łużniki przewiduje jedną przesiadkę i zmianę linii. No i podczas przesiadki… zgubiliśmy Fernando Cavenaghiego, naszego napastnika – relacjonował Kowalewski. Mocno spóźnionego Argentyńczyka w końcu doprowadzili na obiekt kibice, natomiast pusty autokar spartakowców dojechał na miejsce kwadrans przed końcem meczu.
Są zguby, są i znaleziska. Ciekawa historyjka z biografii Andrzeja Iwana „Spalony”: „Pojechaliśmy do Bydgoszczy. To był pierwszy sezon Zawiszy w lidze, nie wiedzieliśmy, jak dojechać na stadion. Patrzymy, idzie ulicą jakiś typ. – Ej, nie wiesz, którędy na Zawiszę? – Wiem. – To pokaż! – Ja też tam idę, pojadę z wami. No i wzięliśmy gościa do autokaru. Faktycznie, pokazał nam drogę, szybko dojechaliśmy. Jakiś czas później stoimy w tunelu, szturchamy się, zaczepiamy, pokazujemy dyskretnie palcem, patrzymy po sobie zmieszani – w Zawiszy w podstawowej jedenastce jest chłopak, który jechał z nami autokarem i pokazywał drogę na stadion! Nawet się nie zająknął, że jest piłkarzem i że będziemy grać przeciwko sobie. Nazywał się Stefan Majewski.”
– Jedziemy z Kielc do Lubina – mówi Golański. – Po drodze parking, restauracja, ludzie spożywają posiłki, odpoczywają na ławeczkach. Były już trener przygotowania fizycznego Korony, Michał Adamczewski, wpada na wspaniały pomysł przeprowadzenia rozruchu na parkingu. Myśleliśmy, że to żart, ale nie, mówił poważnie. Nie wiem co pomyśleli ludzie, widząc ekstraklasową drużynę wysypującą się z autokaru przystępującą do regularnych ćwiczeń na parkingu, ale myślę, że byli w szoku. Ukrainiec Siergiej Pyłypczuk, który dopiero co trafił do zespołu, nie mógł uwierzyć w to co widzi. Przez 15 minut latał i nagrywał wszystko telefonem.
Pewne jest jedno – żartów generalnie nie ma z samolotami, dlatego niemal wszystkie z nimi przygody śmiało można podpiąć pod hasło: horror. Poza nielicznymi wyjątkami… Norwegia to duży kraj, a że przy okazji zamożny, więc nawet trzecioligowe drużyny latają na mecze. No i swego czasu ekipa Asane spóźniła się na mecz z Vindbjart, ponieważ należało podstawić drugi samolot. Pierwszy unieruchomiła awaria toalety, nieczystości zalały cały pokład, nic nie dała próba zatamowania wycieku papierem. – To wyglądało jak eksplozja, smród był okropny, w końcu kapitan ogłosił ewakuację – relacjonował niejaki Tommy Gaustad, napastnik pechowej drużyny.
A po meczu jest powrót. Rozluźnienie, kompletnie inna atmosfera, to i droga przebiega inaczej, a czas się nie dłuży. Kiedy lata temu Legia Warszawa leciała prezydenckim samolotem z Tbilisi, do kokpitu pilotów wtargnął Piotr Włodarczyk. Bał się latać, więc wykoncypował, że widok kabiny podziała na niego uspokajająco. Pilotowi spodobała się jego legijna polówka, więc Nędza niewiele się namyślając podarował mu koszulkę. By nie musiał paradować w negliżu po całej maszynie, w rewanżu pilot oddał mu swoją koszulę. Samolot w Warszawie posadził więc człowiek w koszulce Legii, natomiast pan „pułkownik” (od tej pory nowa ksywka Włodarczyka) siedział z tyłu.
Powroty to jednak historia na zupełnie inne opowiadanie…
Zbigniew MUCHA
Michał CZECHOWICZ
Tekst ukazał się w nowym numerze Tygodnika „Piłka Nożna”
Możliwość komentowania została wyłączona.